Trening sam w sobie jest satysfakcjonujący, a regularne ćwiczenia ułatwiają zachowanie odpowiedniego balansu w życiu. Jednak nawet najfajniejsza aktywność z czasem traci na atrakcyjności dlatego należy stale rozwijać się w dziedzinie, którą wybraliśmy. Kluczowe jest więc stawianie sobie celów i ich realizowanie.
Osiąganie tych mniejszych, krótkoterminowych („w przyszłym tygodniu zrobię ten obwód, z którego dziś spadłem/am przed topem”) pozwala utrzymać zainteresowanie treningiem i często wystarcza by czerpać niesamowitą radość z tego co się robi. W pewnym momencie zauważamy jednak, że potrzebujemy coraz większych sukcesów, by osiągnąć ten sam poziom zadowolenia, co wcześniej. Dlatego podnosimy poprzeczkę coraz wyżej, nagrodę odsuwamy na później i z zapamiętaniem i uporem dążymy do jej zdobycia. Moment realizacji, wyzwala prawdziwą eksplozję w całym ciele. Pewnie możnaby sprowadzić ten wybuch do prostych chemicznych reakcji, ale emocje, których się wtedy doświadcza wymykają się naukowym wyjaśnieniom i zanurzenie się w nich, choćby tylko jeden raz, uzależnia na całe życie.
Dla wspinacza celem jest droga (dla najbardziej oświeconych sama droga do celu jest nagrodą, ale tu miałem na myśli drogę wspinaczkową), a z drogami jest tak, że im wyżej po drabinie trudności wchodzimy, tym większego nakładu sił i umiejętności wymaga pokonanie kolejnego szczebla. To dlatego tak wielu wspinaczy ze sportowym zacięciem zatrzymuje się na pewnym etapie swojej „kariery”. Poswięcenie konieczne do wejścia na kolejny poziom staje się zbyt duże, wyjście z własnej strefy komfortu zbyt niewygodne, a osiągnięcie sukcesu na tyle niepewne, że w ich umysłach staje się niemożliwe. Dodajmy do tego strach przed ewentualną porażką i mamy przepis na stagnację.
I ja byłem na tym etapie: starość nie radość, kontuzje, lenistwo, znudzenie, praca, może nawet brak wiary w swoje możliwości i wiele innych wymówek. Na szczęście, zupełnie przypadkowe wydarzenie (ta jasne, przypadek;) )skierowało mnie z powrotem na wlaściwe tory. Chodzi mianowicie o pewien zaklad, który przyjąłem, bo byłem przekonany, że wygram go ot tak. Pewnie dwa, trzy lata temu rzeczywiście tak by było, jednak po przebimbaniu wielu miesięcy, z mojej formy pozostało tylko wysokie mniemanie o niej, wspomnienia i odrobina arogancji (która, nawiasem mówiąc, uratowała mnie wtedy od blamażu;) ). Wyzywający najwyraźniej nie miał najlepszego zdania o moich mozliwościach, nie dał się zbyć i trzeba było wskoczyć w buty. Jeszcze tylko szybki telefon, pokazujący jak bardzo zlekceważyłem sprawę („Kochanie będę godzinkę pózniej, bo tu musze udowodnić jedną pierdołę koledze”) i zaczęło się…
Wyzwanie było typowo wytrzymałościowe i zbyt długo nie podejmowałem podobnego. Po pierwszej godzinie wspinaczki bez przerwy zrozumiałem, że nie wziąłem pod uwagę żadnej z niedogodności, których przyszło mi doświadczyć w trakcie. Najpierw dały się we znaki buty. Stare, dziurawe miury, mimo że totalnie skapciałe, zaczęły niemiłosiernie obcierać, a wystający paluch piekł i musiałem go ciągle podwijać, żeby choć częściowo zostawał w bucie. Zadanie, stawało się powoli wrzodem na tyłku i pozwoliłem sobie przez kilka minut pokombinować jak tu się z niego jeszcze wymigać. Cut the bullshit – z takim rodzajem człowieka przyszło mi się założyć i byłem zły, że dałem się podpuścić, bo wiedziałem, że muszę się wspinać choćby nie wiem co. Nie puściłem więc pary z ust. W międzyczasie odebrałem na ścianie telefon (” to kiedy będziesz?”) i już w ogóle odechciało mi się tego wszystkiego – traciłem wlaśnie przyjemny wieczór z ukochaną dla jakichś bzdur. Wrrr, no dobra, coś z tymi butami trzeba wymyślić, bo lipa. Cudowałem jak się tylko da, żeby nie stawać na palcach i oszczędzać stopy, ale jedyne, co osiągnąłem, to zmęczyłem bardziej ręce. Czas mijał, ja wspinałem się coraz wolniej, wszystko się wydłużało, a przyjemność spadła grubo poniżej zera. Wtedy zaczęła się coraz glośniej odzywać psycha. Wątpliwości, które wcześniej pojawiały się nieśmiało, teraz zaatakowały na całego. Byłem ledwo za połową i poważnie bałem się że obolałe stopy nie pozwolą mi się dłużej wspinać. Ale jakoś dotąd pozwalały więc zagłuszyłem te myśli i kontynuowałem.
Już samo przypominanie sobie kolejnych etapów zmęczenia i ile to trwało, sprawia, że chcę skończyć ten opis, ale jeśli dotarliście aż dotąd, to może jesteście ciekawi, co było dalej:) A dalej były skurcze, dziury w dłoniach, otarcia, ale też coś jeszcze. Uczucie, które pojawiło się niepostrzeżenie w mojej glowie i trwało do końca, przybierając na sile z minuty na minutę. Wreszcie wiedziałem, po co to robię, zaakceptowałem niedogodności i zacząłem czerpać radość ze swoich zmagań. Obserwowałem swoje myśli, analizowałem ruchy pod kątem wyboru najbardziej efektywnych, skupiałem się na oddychaniu i ignorowałem wszystko inne. Robilem dokładnie tak, jak robiłbym, próbując poprowadzić najwspanialszą, najbardziej wymagającą i upragnioną drogę wspinaczkową. Wreszcie rzeczywiście CHCIAŁEM ukończyć to wyzwanie (choć tylko po to, żeby zakończyć wreszcie tę gehennę) i ten mechanizm przypomniał mi, co najbardziej kocham (we wspinaniu).
Po zakończeniu nie było żadnej chwały (w którym to momencie wygranie „banalnego” zakładu zaczęło zasługiwać na chwałę;)?), nikt, poza Karlem, nie widzial mnie nawet na mecie, ale ja pamiętam to wydarzenie do dziś i karmię się nim w chwilach słabości, których dzięki niemu nie było zbyt wiele.
Znowu zacząłem oficjalnie marzyć o realizacji swojego dotychczas najtrudniejszego projektu w skalach. Nie tylko marzyć – o przygotowaniach do przyszłego prowadzenia (mam w to głęboką wiarę) drogi Fumar Perjudica w jaskini Mamutowej napiszę więcej w kolejnych postach.
Pozdrawiam!
Też chcesz podnosić swoje umiejętności i rozwijać swoją przygodę ze wspinaczką? Trenuj z ekipą Mysticlimb.
Będę sobie przypominał ten wpis próbując budować wytrzymałość. 😀