Rehabilitacja po kontuzji to zawsze długotrwały i, jak by się nie czarować, żmudny proces, którego każdy doświadcza na swój sposób. Ja powyznaczałem sobie przełomowe daty i mnóstwo małych celów do osiągnięcia. Większość z nich realizuję łatwo, bo nie wyśrubowałem zbytnio wymagań, żeby poprzez stały progres utrzymywać wysoką motywację.
Z fachowcem ćwiczę dwa razy w tygodniu, a pozostały czas z Januszem fizjoterapii, czyli sam. Krzysztof (fachowiec), na swojej zmianie określa kąty zgięcia, wyznacza i pilnuje prawidłowych wzorców ruchu, używa piłek, rolek, baniek i ciśnieniomierzy, naciska, gniecie i masuje – pełna profeska gwarantuje stałe postępy.
Przez resztę tygodnia Janusz sprawdza, czy obsługa migaczy i korbotronika w Białej Strzale jest już możliwa lewą ręką i jak dużo jeszcze brakuje do zimnego łokcia.
Dopełnialiby się idealnie, gdyby tylko Janusz słuchał Krzysztofa uważnie i ze zrozumieniem. 10% siły nacisku nie zmieniałoby się wtedy magicznie w 80%, a „za dwa tygodnie” nie brzmiałoby w uszach Janusza jak „spróbuj dzisiaj”.
Sytuacja jest jednak, jaka jest i niesforny pacjent ma już za sobą pierwsze bieganie, które planował na lipiec:) A stało się to tak:
Zaraz po odrzuceniu temblaka Janusz szepnął słówko Mateuszowi, poszliśmy razem obadać traskę, zmierzyliśmy czas marszu i parę dni później pojawiliśmy się na próbie bicia rekordu:) Na pierwszym kółku biegliśmy jeszcze z trzecim ziomkiem – Rozsądkiem, i to pewnie przez niego nowy rekord nie usatysfakcjonował ani Janusza, ani mnie. Dlatego, mimo podejrzeń, że chronienie świeżo wyjętego z temblaka barku może zepsuć moją pozycję biegową, wystartowałem na drugie kółko. Rekord trasy nie padł, bo musiałem zawrócić po psa, który zawiesił sie przy patyku w lesie. (Na psa można sporo zwalić, wystarczy mu potem dać smakołyk i pogłaskać – nie zorientuje się;))
Umiarkowana satysfakcja i chęć na więcej sprowokowały mnie do pojechania na drugi dzień w miejsce, w którym chciałbym zrealizować swój biegowy cel, czyli pokonać 10 km bez zwymiotowania. Po kilkuset metrach prawa noga zaczęła dawać sygnały, że czterdziestominutowy bieg z nieogarniętym barkiem dnia poprzedniego, dał jej trochę w kość. Uważne stawianie nóg (wyobraź sobie kowboja po całym dniu jazdy na byku) przez kolejne 9 kilometrów, pozwoliło mi w miarę bezboleśnie poznać trasę przyszłych katuszy i już wiem, że jeśli dam radę z tym, to wszystko jest możliwe. Żeby była jasność – dziś myślę, że nie ma szans;)
Bieganie to był taki bonusik dla psychy, którą trenuję, podejmując comiesięczne wyzwania. Pisałem o tym TUTAJ. W maju miało być ograniczenie produktów odzwierzęcych i ogarnięcie snu.
Nigdy bym nie pomyślał, że będzie tak trudno zostać w 1/7 weganinem. W pierwszym tygodniu, w wyznaczony dzień, nakupiłem różnych traw i pomidorów, ale ostatecznie skończyło się w restauracji. Tam dodali kaszę i jakąś posypkę. W drugim tygodniu zagapiłem się i nawet nie podjąłem walki przeciw schabowemu. Do końca maja zawalczę o te trzy brakujące dni, o ile zdążę namoczyć tę zabójczą ciecierzycę i zdobyć mięsopodobne tofu.
Ze snem idzie dużo lepiej. W pierwszym tygodniu porażka totalna, ale drugi, po lekturze książki „Śpij dobrze” i wprowadzaniu przedstawionych tam strategii, rokuje całkiem nieźle.
Zimne prysznice stają się coraz przyjemniejszą rutyną, wydłużam nawet ich czas trwania i zmniejszam temperaturę – póki co 13/14, łatwizna.
To tyle aktualizacji i nowości. Ciśnijcie bezkontuzyjnie!