W ostatnim wpisie przyznałem się do haniebnej porażki w wyzwaniu „dietetycznym”. Poległem, bo po prostu się nie przyłożyłem. Kiedy jednak pojawił się odzew kilku (pewnie zawiedzionych) czytelników, po raz kolejny zdałem sobie sprawę z potęgi, jaka płynie od wspierającej ekipy.
Zaczynałem się wspinać w grupie przyjaciół i wszystkim nam udało się dochrapać przyzwoitej cyfry w skałach. To, co pamiętam z tamtych czasów najlepiej, to nieustanny doping! Choćbym nie wiem jak trząsł się na baldzie, obwodzie, albo próbując oderwać tyłek od materaca (start z siedzenia, nawet do obwodu, wydawał nam się wtedy jedynym słusznym), zawsze mogłem liczyć na wyryczane na cały regulator „daajesz!”. Koncentracji to nie sprzyjało, ale kształtowało ducha walki i upór.
Takim „dajesz! jedziesz! ciśnij!” była garść przepisów, które, podesłane w odpowiednim momencie, pomogły mi odzyskać wiarę w walory smakowe i wizualne wegańskiej kuchni (wygląda jak mięso – musi być dobre:))
Przekazuję parę przepisów na obiady bez kotleta, które mnie skusiły:
A tutaj kilka blogów z przepisami wegańskimi:
To tak na wszelki wypadek, jakby któryś z mięsożerców odważył się troszkę namieszać na swoim talerzu;) Dobrego dnia i dziękuję za przypomnienie, czym są wymówki i wymiękanie, i że mi na to nie pozwoliliście:)