Kiedy przygotowywałem się do prowadzenia Fumara (tutaj pisałem o emocjach związanych z przejściem), dużo się zastanawiałem jak trenować wspinanie i w efekcie zmieniłem w swoim treningu niemal wszystko. Czy rzeczywiście? Tamtej zimy praktycznie całkiem wyeliminowałem wspinaczkowe „oszustwa”, z którymi wcześniej identyfikowali mnie moi wspinaczkowi kumple – przestałem haczyć piętę przy każdej okazji i wiercić się w miejscu byle tylko nogi nie wyjechały; zamiast ciągnąć ze stopni – baniowałem, resty omijałem, a tępe zgięcia ceniłem bardziej niż wyrafinowane ruchy po krzyżu. Z technicznych sztuczek zostawiłem sobie jedynie pracę ciałem i dzięki wyizolowaniu tej zmiennej, trochę fartem, wszedłem wtedy na kolejny poziom zrozumienia wspinaczkowego ruchu.
Wszystko po to, żeby nieco „zdrewnieć”, czyli nabrać siły w tych partiach ciała, które przez wszystkie wcześniejsze lata zaniedbywałem. Żeby móc później korzystać z wyjazdów nóg, a nie unikać ich jak zła wcielonego. Żeby nie musieć wyłamywać dłużej kolan tam, gdzie wystarczy zadać na łapach. Żeby poczuć się bardziej komfortowo w niekontrolowanych sytuacjach (OS, FL, szybkie RP), poprawić rytm i tempo w ścianie oraz móc w pełni wykorzystać dobre chwyty dzięki bardziej atletycznemu stylowi.
Moje baldy i obwody były wtedy nieciekawe, wręcz systemowe – priorytetem było nabicie kaczki, a nie żeby się fajnie powspinać. Rzadko robiłem próbę wypoczęty, co generowało więcej błędów i nie dawało szans na doszlifowanie przechwytów.
Takie podejście przyniosło w mojej sytuacji świetny efekt. Zniwelowałem braki, wzmocniłem się. Pocisnąłem drogę i czułem się w formie życia. W moim własnym świecie byłem dzikiem. Brzmi znajomo?
Czy to znaczy, że dotąd mój trening był zły i dopiero teraz zrozumiałem, o co chodzi w robieniu formy? Czy może powinienem od początku ładować w ten sposób? Może wszyscy powinni?
Muszę przyznać, że zachłysnąłem się wtedy tępym ładowaniem – periodyzacja, interwały, stoper, serie i powtórzenia – tylko to się liczyło. Po raz kolejny pytam: znasz to?
Mając na karku ponad dziesięć lat kształtowania umiejętności sterowania ruchami ciała, prawie zapomniałem o tym, jak olbrzymie to ma znaczenie w osiągnięciach wspinaczkowych oraz krótko i długoterminowym planowaniu treningu. Zapomniałem, że ten jeden sezon, w którym poświęciłem się „rzeźnickiemu” treningowi stanowił może z 10% mojej całej wieloletniej aktywności wspinaczkowej i że tylko dzięki tym wcześniejszym latom koncentrowania się na technice, byłem w stanie tak szybko przełożyć na skały wykonany trening siłowy.
Do tego całego zapominalstwa doszedł dodatkowy efekt uboczny, jakim był… spadek zainteresowania wspinaniem. Kiedy w treningu zabrakło generowania i rozwiązywania interesujących problemów (na rzecz brutalnego pokonywania różnorakich „drabin”), stopniowo przygasała ta magiczna iskierka, która wcześniej rozpalała wyobraźnię i odróżniała najlepszy sport świata od wszystkich innych. Czułem, że staję się wspinaczkowym troglodytą, a głowy potrzebuję tylko dlatego, że jem niom białko i węglowodany.
Dziś wspinanie znowu sprawia mi przyjemność, przymusowe przerwy dały mi możliwość spojrzenia z szerszej perspektywy i z całą pewnością mogę powiedzieć, co następuje:
Aby być najlepszym wspinaczem, jakim możesz się stać, musisz zachować odpowiednią kolejność w swoim rozwoju. Odpowiednie proporcje. Zostać niewolnikiem jakości. Nie dać się zaślepić krótkoterminowym rezultatom. Niech Twoim priorytetem zawsze będzie doskonalenie umiejętności wspinaczkowych!
A jak?
W skrócie: Baw się dobrze i unikaj nudy! Układaj nieszablonowe baldy i obwody, nawet jeśli Twoim priorytetem jest tylko kondycja. Eksperymentuj z różnymi rozwiązaniami. Stosuj ograniczniki, by wygenerować konkretne przechwyty. Odpoczywaj dłużej. A przede wszystkim nie trenuj tyle, tylko więcej się wspinaj 🙂