Posted by on lis 15, 2018 in Blog, Wspinaczka | 0 comments

walki kogutówIle razy można przeżyć pierwszy raz? Raz po raz zadaję dziś sobie to pytanie próbując wyciągnąć esencję z wyjazdu do Wietnamu. Dotąd było łatwo – „pierwszy raz na tripie/w krzonie/w pomarańczowym wapieniu” okraszony kilkoma zabawnymi przygodami, definiował za jednym zamachem całe dwa tygodnie przesiedziane na przykład w namiocie gdzieś na południu Europy. Nie tym razem. Pierwszy raz w Azji to jak dobranie się do rogu obfitości pierwszych razów.

Niezły sajgon – myślę, spoglądając z okna taksówki na ulicę, gdzie trwa hipnotyzujący spektakl. Dzika rzeka pojazdów, której nie da się uregulować ani krawężnikami, ani chodnikami, ani żadnymi przepisami, płynie z jarmarcznym hałasem nie mając początku ani końca. Przyklejam nos do szyby klimatyzowanego auta, żeby niczego nie przegapić, ale niepotrzebnie – jeszcze nie raz obejrzę to widowisko, ba! sam nawet wezmę w nim udział, niespełna tydzień później przemierzając z przyjaciółmi wyspę Phu Quoc na skuterach.

SKUTERY

Te niepozorne pojazdy, jak się okazuje mogą wiele i są w wietnamskich miastach głównym środkiem lokomocji oraz atrakcją dla turystów, którzy, tak jak ja, nie mogą się nadziwić biegłości, z jaką panują nad nimi Wietnamczycy. Lokalsi chyba świetnie odnajdują się w chaotycznym ruchu ulicznym o olbrzymim natężeniu, dosiadając maszyn o jednej charakterystyce, ale różnym przeznaczeniu:

Dominują skutery do przewozu osób – jedno i wieloosobowe. Różnią się od siebie jedynie liczbą pasażerów na pokładzie. Najważniejsze, żeby oprócz mrożonej kawy w dłoni kierujący miał na głowie kask. Pasażerowie, a w szczególności małe dzieci – niekoniecznie.
Są też skutery dostawcze, których ładowność wyznacza jedynie strefa powietrzna wokół nich i kreatywność w gospodarowaniu nią oraz skutery pośpieszne, którymi po prostu jeździ się nieco szybciej i agresywniej. Na rogach ulic i przy wózkach handlarzy stacjonują skutery sypialne. Wszystkie tworzą jedno zgrane stado, którego pokrzykiwania są jak nieustający ryk.

Docieramy do hotelu i siadamy na ulicy w oczekiwaniu na przydzielenie pokoi. Młody chłopak, jakiś kurier czy inny pracownik hotelu, paląc jednego papierosa za drugim, uczy nas podstawowych zwrotów po wietnamsku. Wielokrotnie i cały czas z tym samym entuzjazmem, poruszając ustami jak ryba, wypowiada różne słowa i raz po raz wybucha zaraźliwym śmiechem, gdy nieudolnie po nim powtarzamy. W odwecie, którego żądzę wywołał pewnie upał, dwunastogodzinny lot i hałas nowego miasta, sięgamy po nasze „cześć” i odnotowujemy zwycięstwo – nawet nie spróbował. Żegnamy się z uczuciem wzajemnej serdeczności, które już nas nie opuści do końca wyjazdu.

HO CHI MINH CITY – SAJGON

Pierwszy spacer po Ho Chi Minh City przedłużył się aż do zmroku, który na tej szerokości geograficznej zapada już chwilę po 18, dając wytchnienie od prażącego słońca. Życie wydaje się wtedy eksplodować z każdej bramy i każdego kawałka ulicy, z siłą spotęgowaną mieszaniną egzotycznych zapachów, wśród których wyczuć można odór kisnących owoców i warzyw, które nie sprzedały się w ciągu dnia oraz intrygujący aromat zup, owoców morza i innych specjałów sprzedawanych prosto z chodnika. Prócz fascynacji, w zapachu tym jest też niepokój – forpoczta strachu przed nieznanym.

Jeszcze przed świtem budzi mnie krzyk koguta. Dźwięk równie absurdalny, co groteskowy w ponad ośmiomilionowej metropolii. W nadziei na zdjęcia miasta o wschodzie słońca zrywam się z łóżka i wychodzę z hotelu. Zaspana, ale uśmiechnięta recepcjonistka zamyka za mną bramę i kładzie się na drewnianej ławie, żeby złapać jeszcze chwilę snu. Miasto też budzi się po krótkiej, przerywanej drzemce, w którą zapadło ledwie kilka godzin wcześniej. Uliczni sprzedawcy rozniecają ogień na paleniskach, a służby porządkowe kończą sprzątanie ulic.
Mijam kilka wyglądających jednakowo zakrętów i już mam wrażenie, że się zgubiłem. Kawałek dalej ktoś zwraca na siebie uwagę klepiąc mnie po ramieniu. Ma znużony, ale zdeterminowany wyraz twarzy i rozgląda się niespokojnie proponując mi zakup woreczka z marihunanen. Macham niecierpliwie ręką i odchodzę ściskając mocniej pasek od aparatu. Jest piąta, do wschodu słońca jeszcze ponad godzina – żaden ze mnie Tony Halik, wracam do pokoju.

Południowe słońce przegania nas do parku, gdzie popijamy mleko prosto z kokosa i odpoczywamy w drodze do słynnego muzeum pozostałości wojennych.
Okrucieństwo, brutalność i zezwierzęcenie wszechobecne podczas wojny wietnamskiej nie są tu ani ocenzurowane, ani złagodzone. Długie zwiedzanie wpędza w zadumę. Na jednym ze zdjęć śmierć leży w błotnistym okopie na odległość wyciągniętej ręki. Pod spodem opis, z którego wynika, że autor fotografii chwilę później podzielił los swojego kompana. Inna sala to hołd złożony ofiarom chemicznych bombardowań, a na dziedzińcu stacjonuje flota nielotów zdobytych na armii amerykańskiej.

 

Nie chcąc pozwolić, by atmosferę dnia zdominowała pożoga i zniszczenie, gnani głodem, kierujemy się w stronę typowego wietnamskiego fastfoodu. Coś jednak poszło nie tak, gdyż Banh mi, czyli tradycyjną bułkę z dodatkami, przygotował dla nas niemiecki kucharz pracujący w restauracji prowadzonej przez Amerykanina chińskiego pochodzenia. Nic to! Jeszcze nie raz doświadczymy tutejszego folkloru.

Zachód słońca zastaje nas na nocnym targu, który okazuje się być wietnamskim odpowiednikiem krakowskiej tandety. Rozczarowująca nie jest tu tylko ilość bodźców atakujących każdy zmysł, a docierających ze stoisk z tkaninami, pamiątkami i jedzeniem.

Wieczór spędzony na filozofowaniu w parku oraz ten etap wycieczki zakończyliśmy późną nocą, jedząc zupę na rogu najbardziej turystycznej ulicy Sajgonu – Bui Vien. Obok przysypiali handlarze, polegując na pustych o tej porze krzesełkach albo skuterach, które dla niskich Wietnamczyków pełnią rolę wygodnych leżanek.

PHU QUOC

Następnego dnia meldujemy się na lotnisku, z którego starym pekaesem ze skrzydłami odlatujemy w kierunku wyspy Phu Quoc.
Wcześniej przekonuję się, że scyzoryków nie można wnosić na pokład samolotów również w Trzecim Świecie, biegam więc w panice po lotnisku szukając rozwiązania. Pani w informacji wygląda na taką, która mogłaby pomóc. Czaruję, opowiadając jak ważny jest dla mnie ten wysłużony Victorinox, i że będe tu znowu za tydzień i czy może mi go przechować. Pani nic nie rozumie, ale wreszcie udaje nam się dogadać.

Phu Quoc słynie z pięknych plaż i wspaniałych resortów, więc po nieznośnym zgiełku Sajgonu liczę na nieskrępowany plażing i niezwiedzanie niczego:) Rzeczywistość z folderów turystycznych to jednak trochę inna rzeczywistość. Plaże są rzeczywiście piękne, morze ma idealną temperaturę, a jedzenie pachnie nieco bardziej zjadliwie, ale to tylko fasada. W ponury nastrój wpędzają mnie walające się wszędzie sterty śmieci, które powiększają się niemal w oczach w wyniku fatalnych przyzwyczajeń Wietnamczyków. Wszystko pakuje się tu w plastikowe worki – nawet kawę i gotowaną kukurydzę. Azjaci po dziś dzień nie wyzbyli się dawnych nawyków i plastikowy kubek czy talerzyk traktują tak samo jak niegdyś liść bananowca – zużyty leci w krzaki albo za burtę.

Humor poprawia mi znalezienie wystającej z morza skałki, która okazuje sie idealnym miejscem do skakania z niej do morza. Zapamiętale oddajemy się tej przyjemności i poziom szczęśliwości rośnie ponad kreskę, a zainteresowanie problemami świata spada do zera 😉 Na plaży chłopaki robią pierwsze przejścia fantazyjnie ukształtowanych kamieni, ale ja odpuszczam – mam akurat okres znudzenia wspinaniem.

Miasteczko, na obrzeżach którego mieszkamy, jest bardzo atrakcyjne turystycznie. Głównie z powodu nocnego targu, który jest naprawdę imponujący. Już na wejściu uderza w nozdrza słodki zapach smażonych bananów i mam nadzieję, że wreszcie choć na chwilę zapomnę jak śmierdzą ryby i ich wszyscy kumple z morskich toni. Chwilę później wiem już, że nic z tego, bo i tutaj owoce morza robią furorę, ale na szczęście nie dominują. Miłośników biżuterii oszołomi wybór błyskotek wykonanych ze słynnych, poławianych w okolicy pereł, smakosze mogą się najeść wszystkim, co się do jedzenia nadaje, a modnisie całą noc przebierać w koszulach i sukniach w banany albo ananasy. Jest kolorowo, tandetnie tylko trochę, ale z pewnością bardzo pozytywnie. Wszyscy uśmiechnięci, sprawiają wrażenie, jakby sprzedawanie prażonych orzechów było ich pracą marzeń, a sprawianie przyjemności innym – głównym celem w życiu.

W dalsze zakątki wyspy docieramy parami na skuterach, w których wszyscy z miejsca się zakochujemy. Najfajniejsza jest kilkunastokilometrowa trasa czerwoną, gruntową drogą pośród dżungli – nie ma tu dzikich zwierząt, są za to niezliczone insekty, których odgłosy przypominają pracującą pełną mocą stolarnię. Nieobecne w dżungli tygrysy, krokodyle i słonie znajdujemy zaklęte w figurkach w stylu krasnali ogrodowych, w parku krajobrazowym, składającym się z krajobrazu (całkiem zasłoniętego dżunglą) i turystów (dobrze widocznych pośród krajobrazu). Tygrysów boją się tam chyba bardzo, bo nawet te sztuczne pozamykali w klatkach.

Zaglądamy jeszcze na farmę pszczół, gdzie kosztujemy różnych miodowych smakołyków i oglądamy ciekawostki związane z pszczelarstwem.

Na Phu Quoc przestaję wypierać to, co czuję od samego początku – Wietnamskie jedzenie zupełnie mi nie smakuje, a warunki w jakich jest przygotowane, budzą moje obrzydzenie. Nie mam żadnych problemów żołądkowych, ale nie odpowiadają mi tutejsze dania i oszczędne zabiegi kucharskie, którym się je poddaje przed podaniem. W tajemnicy przed resztą zjadam tego wieczora pizzę, a potem przyznaję się do winy, wywołując u pozostałych trudny do ukrycia ślinotok. Nocą idziemy oglądać świecący plankton, który ekipa zna już z wyjazdu do Tajlandii.

Kiedy ktoś w środku nocy namawia cię, żebyś wszedł do morza, bo odbywa się tam niezwykły spektakl, podejrzewasz, że planuje zwinąć ci ciuchy i zafundować przemarsz z gołym tyłkiem przez wietnamskie miasteczko. Kiedy te zachęty płyną od kogoś, kto sam już w tym morzu siedzi i opowiada z zachwytem o podwodnych świetlikach, zastanawiasz się, o ile bardziej szkodliwy od polskiego jest azjatycki alkohol. W końcu jednak idziesz zobaczyć, o co ten cały hałas. Po znalezieniu odpowiedniego miejsca, każdy ruch zanurzoną w ciemnej wodzie ręką albo nogą wywołuje alarm świetlny. Setki żyjątek rozpalają się jak maciupkie lampki choinkowe, mrugają, przelatując przez palce i gasną. Takie pożegnanie z wyspą trudno będzie zapomnieć.

DELTA MEKONGU

Następny przystanek – Delta Mekongu. Zwykle odwiedza się ją podczas zorganizowanej wycieczki, której bazą jest największe okoliczne miasto – Cần Thơ. My wybraliśmy opcję globtroterską – dwie noce spędziliśmy w gościnie u miejscowych, w samym sercu rozlewiska. Położony nad samą rzeką ni to hostel, ni gospodarstwo agroturystyczne okazał się być czysty, ale pełen osobliwości. W pokojach było łóżko szczelnie przykryte moskitierą, kilka szafek, obowiązkowy wiatrak i wydzielone pomieszczenie toalety ze ściankami z cienkich mat, nie doprowadzonych nawet do samego sufitu. Funkcję środka przeciw komarom pełnił gekon, o ile miało się szczęście mieć go za współlokatora w pokoju. W podłodze na dziedzińcu była szeroka dziura, przez którą było widać zagrodę dla pływających leniwie olbrzymich ryb, dla których przybycie turystów, podobnie jak dla właścicieli, było pewnie kwestią życia i śmierci.

Brudna rzeka, na brzegu której było gospodarstwo, przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Opierając się o barierkę oddzielającą od mętnych wód, można się było przyglądać toczącemu się tam życiu. Czasem na drugim brzegu ktoś się pojawiał i brnąc w mule po kolana zarzucał wysłużoną sieć, mając nadzieję na tłusty, trzepoczący obiad, ale najczęściej łapał tylko puste opakowanie po czyimś posiłku. Z rzadka przepływała łódź, której silnik milkł od czasu do czasu, a wtedy jej szyper, po krótkiej dłubaninie przy rufie, odpalał go na nowo. Innym razem ktoś robił pranie, mył naczynia albo siebie samego, polewając się wodą nabieraną z tej samej rzeki, do której wcześniej wyrzucił albo wylał wszystko, czego już nie potrzebował.

W miejscu naszego pobytu na wyposażeniu miały być rowery, którymi planowaliśmy zwiedzać okolicę. Wśród kilku zdezelowanych wietnamskich odpowiedników naszych Pelikanów, tylko jeden miał napompowane opony, więc automatycznie zaklasyfikowałem go jako zdolnego do jazdy. Nie był. Pedałując ostrożnie, dotoczyłem się do centrum wioski, które okazało się być dużym targiem zajmującym kilka uliczek. Sprzedawano tam przede wszystkim jedzenie – ryby, inne rzeczne i morskie przysmaki, warzywa i owoce. Było ciasno i pachniało intensywnie. Uważając, by nie spadł łańcuch, wróciłem do bazy, żeby pochwalić się najnowszym odkryciem. Po drodze minąłem szkolny apel – ktoś ważny, może dyrektor albo wychowawca – dyscyplinował surowym głosem znudzonych uczniów, ustawionych na dziedzińcu szkoły w równych rzędach. Bardziej niż pieśnią, którą kazano im śpiewać, zainteresowani byli obiektywem mojego aparatu wsuwanym przez barierki ogrodzenia.

Chwilę później, już całą paczką, przyglądamy się targowisku z bliska. Na jednym ze stoisk kobieta obiera jakieś owoce, a obok mężczyzna trzyma pod pachą koguta, którego głaszcze czule, jak ulubionego kota. Widząc, że budzi nasze zainteresowanie postawił ptaka na ziemi, gdzie dumnie kroczył inny. Koguty skoczyły na siebie wściekle i stoczyły krótki sparring wkrótce przerwany przez właściciela. Walki kogutów, choć nielegalne, odbywają się tu często, a dobry kogut bojowy jest na wagę złota – nawet zupa ugotowana ze zwierzęcia, które zapłaciło glową za niewystarczającą sprawność w boju, jest droższa.

Dowiaduję się tego następnego dnia od naszego ważącego ponad sto kilogramów przewodnika, któremu ani olbrzymia masa ciała, ani centymetrowej długości paznokcie nie przeszkadzają być zagorzałym wielbicielem wspinaczki. Długo szuka na swoim facebooku filmiku z wizyty na ściance. Jest też studentem anglistyki, ale chyba nie piątkowym, bo to, po co wędkarze chadzają nad rzekę, określa słowem „pissing”. Każe się nazywać Kingsleyem – nazwiskiem swojego ulubionego aktora.

Czuję się jak ryba w wodzie, mogąc wreszcie szczegółowo wypytać go o wszystko, co zainteresowało mnie do tej pory, bo dotąd nie spotkaliśmy nikogo, z kim można było porozmawiac po angielsku pełnymi zdaniami. Z chaotycznych pytań i wyczerpujących odpowiedzi rodzi się niewesoły obraz życia w Wietnamie. Poznaję bardzo wysokie ceny samochodów i ziemi oraz średnią wysokość zarobków Wietnamczyków, które prawie zupełnie wykluczają podróżowanie dalej niż do sąsiedniej Kambodży – a i to tylko wtedy, gdy potrafi się oszczędzać mimo życia w niedostatku. Dowiaduję się, że nieźle żyją tu policjanci, w szeregi których chciał kiedyś wstąpić Kingsley, ale kiedy zetknął się z nadużywaniem władzy i korupcją, został skutecznie wyleczony z dziecięcego marzenia o zostaniu stróżem prawa. Rozmowę przerywa kapitan naszej łódki, któryś już raz gasząc silnik, żeby usunąć śmieci, wplątane w napęd. – Skąd tu tyle tego? Widzę, że nieszczególnie szanujecie swoją przyrodę – mówiąc to czuję się jakbym zaproszony w gości wytykał bałagan panujący w mieszkaniu, ale trudno, chcę wiedzieć. – Rzeka zabierze wszystko, tak się tu jeszcze myśli – tłumaczy Kingsley – ale powoli się to zmienia, choć raczej tylko wśród młodych.

Płyniemy już kilkanaście minut w całkowitej ciemności, którą od czasu do czasu rozjaśniają lampy w ulokowanych nad samą rzekach domostwach i warsztatach, kiedy nagle coś rozbłyska na wodzie. Jakby zgodnie z planem, którego nikt z nas nie zna, podpływamy w to miejsce i przybijamy do czegoś, co okazuje się być rzeczną kawiarenką, obsługującą wszystkich płynących na targ. Zamawiamy bardzo gęstą i bardzo słodką kawę po czym ruszamy w dalszą drogę. Między jednym a drugim łykiem smolistego napoju dowiaduję się, że dopływy Mekongu w tym rejonie mają nazwy części ciała krokodyla, którego kiedyś zabito, poćwiartowano i rozrzucono po okolicy za to, że napadał na ludzi. Słońce wschodzi kilkadziesiąt minut później, gdy wpływamy na szeroki odcinek rzeki wypełniony łodziami handlowymi.

Rozprostowujemy kości na brzegu i, na wybudowanym na palach piętrowym tarasie, pochłaniamy śniadanie, składające się z tradycyjnej zupy Pho. Potem długo obserwujemy rutynowo i sprawnie przeprowadzane transakcje, podczas których dna łodzi pustoszeją z warzyw, owoców i ryb, a wnętrza kotłów i garnków z zup, napojów i różnorakich przekąsek. Mamy ogromne szczęście, że możemy zobaczyć jak wygląda zwykła wizyta mieszkańca delty Mekongu w dryfującym sklepie spożywczym.
Następnym przystankiem jest duży targ, na którym królują łodzie – hurtownie. Ich pokłady wypełnione są stosami arbuzów, ananasów, warzyw i wszelkich innych dóbr natury, którymi raczą się Wietnamczycy. Sprzedawcy, a często całe rodziny mieszkają na tych łodziach do momentu wyprzedania towaru, często po kilka dni, więc niczym dziwnym nie jest schnące na sznurze pranie i garkuchnie zlokalizowane na pływających wokół łódkach. Zjadamy po ananasie, w którym sprzedawca sprawnie wycina dużym nożem symetryczne wzory, jednocześnie pozbywając się zdrewniałych fragmentów owocu i lekko już senni ruszamy w drogę powrotną.

W świetle dnia dużo lepiej widać nędzę ludzi zamieszkujących brzegi rzek w delcie Mekongu. Częściowo murowane, częsciowo łatane blachą, eternitem i wszystkim, co tylko było pod ręką baraki, choć sprawiają wrażenie prowizorki, pełnią rolę stałego schronienia. Przepływamy obok nich z hałasem, ale nikt nie odrywa się od swoich zajęć, by choćby na nas spojrzeć.

ZNOWU SAJGON

Dwa dni mijają szybko. Autobusem, którym podróżuje się na leżąco, wracamy do Sajgonu. Zakwaterowanie znajdujemy w dzielnicy, którą rzadko odwiedzają turyści. Na ulicach sami Wietamczycy, a hałas i zgiełk jakby mniejszy. W Wietnamie jest obowiązek meldunkowy, tzn. że swój pobyt należy zgłosić miejscowej policji. Zwykle załatwia to obsługa hotelu, ale my nie chcemy rozstawać się z paszportami w przeddzień wylotu do Polski i sami idziemy na posterunek. Z odrapanymi ścianami, zadymionymi pomieszczeniami i szemranym klimatem przypomina on bardziej więzienie niż kwaterę policjantów. Na szczęście wszystko idzie gładko. Późnym wieczorem szukamy czynnego sklepu i od miłej Wietnamki otrzymujemy wskazówki… po Polsku! Na co dzień mieszka i pracuje w Warszawie, skąd przyjechała odwiedzić rodzinę. Świat jest mały.
Jedziemy miejskim autobusem do dzielnicy, w której mieszkaliśmy na początku wyjazdu. Polujemy na koszulki z napisem „Sajgonia” stylizowanym na logo popularnej wśród wspinaczy marki Patagonia. Nie możemy się zdecydować, czy wolimy te, czy inne, na których wydrukowano wyjaśnienie zasad ruchu drogowego obowiązujących w Wietnamie, gdzie światła mają nieco inne znaczenie, niż w Europie – a więc „jedź”, „śmiało” i „wciąż można”. Przy okazji orientujemy się, że i tutaj wszystko ma mniejsze natężenie, niż za pierwszym razem. Czyżbyśmy się przyzwyczaili?

Przed wylotem do Polski muszę jeszcze odzyskać scyzoryk! Wszyscy wysiadają z taksówki, a ja jadę dalej, na terminal krajowy, z którego lecieliśmy na Phu Quoc. Wszędzie tłum ludzi, przyloty, odloty, nic nie poznaję. Mam wrażenie, że to inne lotnisko. W pośpiechu biegam w kółko i wreszcie znajduję znajomy punkt informacyjny. Odbieram scyzoryk, zapakowany w kartkę z wypisanym moim numerem telefonu i jakimiś wyjasnieniami po wietnamsku. Zguba odzyskana!
Wychodzę na parking i zaczynam lekko panikować. Za nic nie pamiętam gdzie zostawiłem swoją taksówkę, w której na tylnim siedzeniu, w ramach depozytu leży mój plecak. Co gorsza, widzę setkę identycznych samochodów, z setką identycznych kierowców. Na szczęście mój taksówkarz bardziej bał się utraty zarobku niż ja dbałem o swoje mienie, bo wreszcie wypatrzyłem, jak nerwowo macha do mnie z daleka.

Po dwóch tygodniach przebywania w miejscu, gdzie wszystko jest intensywne ponad wszelkie znane mi granice, Polska wydaje się być oazą spokoju i dobrobytu, a Kraków sprawia wrażenie wymarłego miasta. Jeszcze przez kilka dni szumi mi w głowie, a potem szum ten przechodzi w głód i chęć na jeszcze.