Posted by on paź 4, 2017 in Blog, Blog, Dziennik treningowy, Poradnik, Wspinaczka | 0 comments

Fot. Ernest RomańskiCały wrzesień i początek października upłynął pod znakiem wspinania for fun zamiast „treningu”. Jedyne, co w tym czasie nosiło jakiekolwiek znamiona ustrukturyzowanego załadunku, to regularne zwisy na chwytotablicy/kampusie. Trzymałem się mniej więcej założeń wynikających z periodyzacji (w lipcu i sierpniu szło to całkiem dobrze), ale nie było przez ten czas stopera, serii ani powtórzeń (pomijając zwisy), systematycznego i mierzalnego zwiększania obciążenia, ani niczego, co charakteryzuje dobrze zaplanowaną i efektywną jednostkę treningową. Najlepsze jest to, że nie żałuję, na dodatek uważam, że dobrze mi to zrobiło:)

Po dwóch sezonach skalnych, które przeszły mi koło szpona, motywacja wzrastała z każdym małym krokiem w kierunku powrotu. A było ich trochę: pierwsze 6b w przewieszeniu, pierwsze dynamiczne podciągnięcie, pierwsza sesja, w której kaczka zmęczyła się zanim słabszy bark chciał już zejść z boiska, wyzerowanie wszystkich dróg na pingwinie (avatarowe przewieszenie z liną), wreszcie pierwsze bulderowanie bez obaw. Wraz z coraz większymi możliwościami, a co za tym idzie – większą frajdą ze wspinu, wracało wspomnienie tego, co we wspinaniu jara mnie najbardziej.

Uwielbiam każdą formę ruchu wspinaczkowego, i choć jego kwintesencję widzę we wspinaniu z liną, to największą przyjemność niezmiennie od lat sprawia mi rozwiązanie problemu bulderowego:

Najpierw jest łomot, potem nauka łapania chwytów, stawania na stopniach, znalezienie sekwencji, zoptymalizowanie patentów, wyczucie najlepszego tempa i rytmu wspinania, zautomatyzowanie ruchów, koncentracja, maksymalny wysiłek i egzekucja, a na koniec błysk satysfakcji z wykonania kawałka dobrej, choć nikomu niepotrzebnej, roboty – to ten proces trzyma mnie przy wspinaniu i napędza je od lat tak samo mocno.

Niestety, zapomniałem już prawie, jak to jest. Dwa sezony przed kontuzją skupiłem sie na treningu, w którym nie było wiele miejsca na luźne sesyjki bulderowe trwające tak długo, jak tylko mam na to siły i ochotę. Zamiast tego były interwały, siłownia, więcej interwałów, ogólnorozwojówka, samiwiecieco i tak w kółko. Mega praca, która się opłaciła i którą wykonam po raz kolejny, bo mimo całej mojej miłości do nieskrępowanego wspinu, nadrzędny jest cel, który sobie postawiłem.

Na szczęście nie musiałem/nie mogłem jeszcze się za nią zabrać (na szczęście nie dlatego, żebym był leniem jeśli chodzi o trening, ale no, jest to mega wyzwanie i ciągle się chodzi zmęczonym, trzeba porządnie jeść i spać itd.;) ), bo bark mimo progresu nie nadąża jeszcze z regeneracją za resztą ciała i ciężki trening, nie wchodził w grę w pierwszych miesiącach po operacji. Przeliczyłem się, ale brałem to pod uwagę. W związku z tym spuściłem się ze smyczy i robiłem, co chciałem 🙂 Wkrętka na wspin zrobiła się przy tym taka, że aż mnie roznosi (to też objaw bycia w formie, choć nie jest to forma sprzed kontuzji). Odzyskałem przy tym co nieco pary, rehabilitacja przez wspinanie działa (zakres ruchu coraz lepszy, a dysproporcja siły zmniejsza się) i jestem gotowy na drugą rundę – tym razem liczę już, że podołam i za 3-4 miesiące będę się cieszył z efektów.

NOWE BUTY

Ozony mają już dziury wielkości pięćdziesięciogroszówek, ale opłacało się przeciągać moment podklejenia, bo dzięki temu kupiłem okazyjnie jedne z najlepszych butów, jakich dotąd używałem. W miękkich, w dużym stopniu ogumowanych Furiach od Scarpy zakochałem się od pierwszego włożenia. Przypominają mi trochę, nieprodukowane już chyba, baletki LaSportivy – Venomy. Co to były za buty! Precyzyjne, giętkie, chwytliwe skarpety do wspinania – ideał na panel i oszustwo doskonałe. Furie robią na mnie takie samo wrażenie, choć niektórzy narzekają, że nie siedzi im w nich dobrze pięta. Ja tego problemu nie mam. Rozmiar wziąłem dwa i pół numera mniejszy od cywilnych. Obtarły mnie oczywiście do krwi w pierwszym tygodniu, ale jak się ranki na palcach zagoją, to dogadamy się idealnie:)

Postaram się informować o załadunku regularnie, myślę tylko nad formą tych wpisów (suche opisy z lipca i sierpnia są w formie dziennika i nawet mnie się nie chce ich czytać;)). Może Mój Drogi Czytelniku, w którego obecność tutaj wciąż wierzę, podpowiesz mi najbardziej interesujący Cię format?

Pozdro!

*fot. z miniatury by Ernest Romański, stare czasy frajdy na Max Dyno 🙂