Wtorkowe przedpołudnie zaczęło się inaczej niż zwykle. Właśnie się dowiedziałem, że w strefie, w którą miałem pójść, żeby chwilkę odsapnąć w cieniu, zaobserwowano ruchy przeciwnika. Od teraz moja grupa Bravo i zaprzyjaźniona grupa Alfa miały niepostrzeżenie przenikać w bezpiecznym kierunku, żeby wspólnie założyć obóz, pozyskać niezbędne zasoby i przetrwać noc.
Przeprawa przez rzekę, maskowanie plecaków, organizacja obozu, gotowanie i spanie pod rozpiętym tarpem – wszystko to przypominało mi wakacyjne zabawy za małolata albo doświadczenia związane z krzonowaniem gdzieś na „Łeście”.
Instruktorzy, których, podobnie jak wszystkie potrzebne ubrania i sprzęt, zorganizowała firma Bushmen – gospodarz całego przedsięwzięcia, skutecznie zbudowali pełną dreszczyku bojową atmosferę, w której, jako (nie)dzielny partyzant mający za sobą niejeden taniec z Carabinieri, odnalazłem się bez problemu. (Tak, zdarzało mi się sypiać na dziko na wspinaczkowych wyjazdach, choć wiem, że nie powinienem. Prawda jest na dodatek taka, że po czasie te właśnie momenty wspominam najlepiej – blame me :P).
Wprawdzie pod wieczór dyscyplina taktyczna poszła w rozsypkę, ale wcześniej nie było tak luźno. Musieliśmy dbać o poruszanie się w odpowiednim szyku w zależności od pokonywanego terenu, zabezpieczać drogi wejścia i wyjścia z obozu i zachowywać się cicho. Dla nas prawdziwe wyzwanie, a dla naszych instruktorów – zwiadowców z Kompanii Dalekiego Rozpoznania – codzienność.
Przy wieczornym ognisku (w jego roli ognisko sygnalizacyjne, którego budowy uczyliśmy się wcześniej), rozpalonym oczywiście za pomocą krzesiwa, żołnierze snuli arcyciekawe historie o wyzwaniach pracy w tak wymagającej jednostce. To, o czym świadczyli swoim zachowaniem w ciągu dnia, czyli ogrom wiedzy, umiejętności i milczące zawodowstwo, zostało jeszcze bardziej wzmocnione w czasie tych nocnych opowieści. Trudno było w ich zachowaniu odnaleźć stereotypy dotyczące żołnierzy, a ich poranna bojowa gotowość po tym, jak ramię w ramię walczyliśmy do późnej nocy (nie tylko z komarami), to klasa sama w sobie;)
Kto kiedykolwiek długo siedział przy ognisku, ten wie, że rano najistotniejsze jest dobre śniadanie i mnóstwo płynów:) Przydziałowe pół litra skończyło się dzień wcześniej, ale nieznane mi wcześniej systemy filtrowania wody, pozwoliły skutecznie zaspokoić pragnienie choćby wodą z Wisły.
Na śniadanko racje żywnościowe od firmy Aidpol, zaopatrującej w nie nie tylko nasze wojsko, ale i inne armie świata. Jedzenie to można podgrzewać bez ognia, co jest świetnym rozwiązaniem na dłuższy trekking! Co do smaku – głód jest najlepszą przyprawą, więc tego dnia smakowały jak ambrozja, ale nie tylko ja ustawiłem się po dokładkę, więc prawdopodobnie są po prostu smaczne:)
Po śniadaniu szkolenie z ratownictwa pola walki – otrzymaliśmy mnóstwo bardzo cennej wiedzy z dziedziny transportu rannego, na przykład za pomocą zaimprowizowanych z bluz noszy (przydatne rozwiązanie w skałach!) i radzenia sobie w przypadku zakrztuszenia albo krwawienia z tętnicy.
To ostatnie zapadło mi w pamięć najbardziej, gdyż moja próba założenia sobie tzw. stazy taktycznej (czyli opaski uciskowej), odbywała się w warunkach symulujących stres wywołany poważną utratą krwi. Było to niesamowite doświadczenie otwierające oczy na to jak szybko płynie czas w sytuacji zagrożenia życia i jak ważne jest w tym wypadku wyszkolenie i opanowanie.
Ostatnim punktem programu było coś, o czym chyba lepiej zamilczeć (kto był, ten wie;)), a potem powrót łodzią na stały ląd.
Szkolenie z Bushmenem to była fantastyczna zabawa, którą chyba najlepiej podsumowują słowa naszego instruktora: „To się teraz nazywa survival? Dla mnie to się zawsze nazywało „wakacje” „ 🙂